Bez dwóch zdań produkujemy meble po to, żeby zarabiać pieniądze. Najlepiej produkować meble segmentu wyższego, ponieważ na takim można wygenerować lepszą marżę. Tak podpowiada intuicja.
Drzwiczki w meblościance odpadły. Dykta w szufladach już od dawna odklejona. Półki obszczypane od co najmniej 10 lat. Na szybach kalkomania z przed komunii dorosłego dziś syna. W portfelu puchy, ale trzeba kupić meble, bo inaczej wszystkie rzeczy wylądują na środku szesnastometrowego salonu na drugim piętrze bloku z wielkiej płyty. Bohaterowie opowieści zamykają za sobą szare drzwi na odrobinę cuchnącej klatce schodowej, gdzie ściany zdobią graffiti i wzory wypalone papierosem przez młodocianych obywateli. Żeby dostać się do sklepu meblowego z osiedla nadal nazywanego „osiedlem młodych” przechodzi się przez wydeptany do gołej ziemi trawnik, mijając altanę na śmieci, w której właśnie trwa bezosobowy recykling puszek, szmat i wszystkiego co jeszcze się przyda. Jeszcze tylko sprawny slalom pomiędzy trzema kałużami i już nadjeżdża czerono-brudny autobus z klekoczącym silnikiem. Wsiadamy i przez 30 minut za oknami można prześledzić krajobraz miasta składający się z zardzewiałych bram nieczynnych zakładów, na których zamontowano nowe bilboardy reklamujące lesze życie; okolice centrum z umytymi oknami salonów telefonów komórkowych, banków, salonów markowej odzieży z zaparkowanymi samochodami klasy i tak lepszej od wiozącego nas autobusu; i znów oddalając się od centrum szarzejącą rzeczywistość. Wysiadka obok centrum handlowego. W porównaniu do naszego mieszkania sklep meblowy wygląda olśniewająco, nawet onieśmielająco. Nie można jednak pozbyć się wrażenia, że pomimo czystości i nowych wzorów mebli, sklep nadal przypomina magazyn rodem z PRL. Kanapy, fotele, stoły, krzesła stoją ciasno w równych rzędach, do wyboru, do koloru. Koncentrują się na różnorodności, ale nie tworzą nic spójnego. Wszystko jest albo w cenie dwóch miesięcznych wynagrodzeń całej rodziny, albo w rozmiarze, który ma się nijak do M3 o powierzchni 38 metrów kwadratowych. Po przejściu kilkuset metrów pomiędzy najróżniejszymi meblami bohaterowie wychodzą zrezygnowani. Ani cena, ani wzory nie układają się w sensowną całość – głowa boli i ma się dość. Pozostają zakupy bułek, masła, kiełbasy, pomidorów, proszku do prania i piwa w dyskoncie na osiedlu. O dziwo na środkowym stole z sezonowymi nowościami leżą duże paczki z napisem „Meblościanka – 399 zł; długość zabudowy 2,2 m; kolory olcha, buk, wenge”. Decyzja jest prosta – kupujemy.
Dlaczego tak się stało? Dlatego, że oferta sklepów meblowych jest w dużej mierze niedopasowana do oczekiwań klientów. Dlatego, że nie znamy swoich klientów, albo udajemy, że wszystkich Polaków stać na meble z segmentu wyższego. Tymczasem nie. Właśnie ukończyłem raport na temat mebli kuchennych, a przy okazji przeanalizowałem jak wygląda dystrybucja dochodów Polaków. Okazuje się, że lepiej uposażone 20% ludności otrzymuje ponad 40% dochodów, podczas gdy 20% tych gorzej uposażonych tylko około 8%. Większość producentów chciałaby produkować meble z wyższej półki, bo na tych da się wygenerować „godziwą” marżę. Problem w tym, że większość Polaków nie stać na te meble. Czy zatem na meblach tanich nie da się wygenerować marży? Śmiem twierdzić, że znaczna część producentów nie jest wstanie na tyle zapanować nad swoim biznesem, żeby wygenerować zysk na tanich meblach, a próba produkcji mebli z wyższej „półki” jest tylko maskowaniem niedoskonałości biznesowych.
Zaskoczeni, taką diagnozą? Obserwuję od kilkunastu miesięcy jak największa sieć dyskontów, ale również i inni operatorzy dyskontów, stopniowo wprowadzają meble do swojej oferty. Początkowo były to tylko półki, później komody, a ostatnio „zestaw mebli kuchennych” w cenie 399 zł! 2 000 sklepów, razy 3 komplety (tyle zestawów widziałem na palecie w jednym sklepie), razy 5 szafek, to daje zamówienie wielkości 30 tysięcy jednakowych szafek. Podobny szturm na segment ultra-ekonomiczny da się zaobserwować w większych marketach. Czy ktoś dostarczył te szafki bez marży? Poniżej kosztów? Czy przyjechały z Chin? Tego nie wiem. Wiem natomiast, że ktoś podjął decyzję biznesową, żeby takie szafki wykonać i na tym zarobić. Wiem też, że jest grupa osób, która te szafki kupiła. Zarówno producentom jak i handlowcom powtórzę pytanie: „Czy biedronki umeblują Polskę?”.
Felieton zainspirowany wykładem profesora Jana Kukuły z wrocławskiej ASP pod tytułem „Dlaczego lubię chodzić do IKEA?”.